wtorek, 24 kwietnia 2012

Mechanizm Mojej Maszyny

      Natchniona wczorajszym spotkaniem z Laobeth postanowiłam rzucić wszystko i choć na chwilę puścić w ruch mechanizm mojej maszyny do szycia. Pochylenie głowy nad wykrojami i ściegami poskutkowało po pierwsze rozluźnieniem mojej własnej żuchwy, a w dalszej perspektywie ocaleniem cennego szkliwa ścieranego w trakcie nerwowego zgrzytania. Po drugie narodził się ślimak Wincenty, którego przedstawiam Wam poniżej w pełnej krasie. Szyłam tego skorupiaka do 1.00 w nocy i z tej właśnie przyczyny pod znakiem zapytania staje mój planowany na dziś samotniczy wypad do kina na "Igrzyska śmierci". Dlaczego? - zapytacie. Otóż dlatego, że nadal rozluźniam żuchwę, tym razem przeraźliwym ziewaniem, więc być może w miejsce kina zafunduję sobie popołudniową drzemkę. Albo... znowu zabiorę się za szycie, bo chyba znowu wpadłam w ciąg ściegowy ;)
    Poza tym znowu doszły mnie słuchy, że moja zabawka jest tą jedyną, ukochaną (przynajmniej do kolejnego prezentu;) Nie macie pojęcia jak cieszą mnie wieści, że moje wielorybki towarzyszą dzieciom w drodze do przedszkola, a ślimak śpi razem z maluchem i jest "naaajukochańsy ze wsyskich".  Dla takich słów warto szyć :D


czwartek, 12 kwietnia 2012

Demis Roussos

     Kiedy pokazałam tego pulchnego cherubinka mojej Siostrzyczce usłyszałam tylko jęknięcie "o matko", a potem serdeczny śmiech, taki do rozpuku. Wspólnie ustaliłyśmy, że do anioła jak ulał pasuje ksywa Demis Roussos - nie tylko ze względu na figurę, ale też z powodu kapoty, której nie powstydziłby się prawdziwy Demis. 
     "Aniołka tego bardzo lubię, bo..." jest inny niż wszystkie, które do tej pory widziałam i przez to bardziej mój. Miał dostać jeszcze ozdobę na włosy, ale wieczorem padłam nieżywa. Nie wiem jak jest z Wami, mnie najbardziej wykańczają emocje. Mogę latać, sprzątać, załatwiać, pracować i daję radę, ale całą energię wysysają ze mnie negatywne emocje fundowane przez otoczenie, gdyż poniewóż iż, podobno za bardzo się wszystkim przejmuję. Może i tak... 
      No nic, dzień i tak był udany, a to dlatego, że spotkałam się z moją przyjaciółką Olą, o której już nie raz słyszałyście i nie raz usłyszycie :) Poplotkowałyśmy przy kawie (Olesia, z tych nerwów zapomniałam podziękować Ci za kawę... Następnym razem ja zapraszam ;), potem pokrążyłyśmy spokojnymi uliczkami tuż za Placem Grunwaldzkim i nim się spostrzegłyśmy minęła godzina 20.00 - czas wracać do domu. Z Olą czas zawsze mija za szybko i nigdy nie zdążę powiedzieć wszystkiego. Trudno, spróbuję znowu przy najbliższej okazji :D
     Nie wiem kiedy znowu się tu pojawię, ponieważ cały mój czas i energię pochłaniają w tej chwili sprawy zgoła różne od szycia, lepienia i robótek w ogóle. Marzy mi się co prawda szyta myszka, ale nie wiem kiedy znajdę czas, żeby to marzenie ziścić, choć mam cichutką nadzieję, że szybciej niż się spodziewam :) Tymczasem życzę Wam miłego dzionka i do zobaczenia!



czwartek, 5 kwietnia 2012

Kóń w galopie

     Dziś będzie bez wstępów i owijania w bawełnę ;) Bardzo dziękuję za wczorajsze odwiedziny i komentarze. Wśród propozycji imion dla mojej anielki aż trzy razy powtórzyła się Karolcia, a to za sprawą (zachowując chronologię) Trill, Ewelinki i Turkisy. Żyjemy w państwie demokratycznym, gdzie większość ma głos decydujący, a zatem oficjalnie i urzędowo nadaję mojej skrzydlatej lali imię Karolcia. Oczywiście pozostałe propozycje zachowuję w pamięci i wykorzystam je dla kolejnych gałgankowych laleczek.
  Na wszystkich blogach króluje Wielkanoc - i słusznie, ja natomiast, z wiadomych już względów, nie mam się czym pochwalić, dlatego pozostaję w tematyce tildowej. Po piesku, kotku i aniele przyszła kolej na konia w galopie. Podobnie jak bohater wpisu ja sama również byłam zmuszona do dzikiego galopu o poranku, ponieważ najpierw cztery razy przestawiałam budzik, żeby ostatecznie zmarudzić dodatkowych pięć minut na cykaniu zdjęć mojego zwierza. Poskutkowało to w sumie piętnastominutowym spóźnieniem do pracy, co skrzętnie zanotował parkingowy monitoring :/ No cóż, life is brutal, ale za to mogę Wam pokazać Kónia. Kóń narodził się dawno, ale chował się wcześniej po kątach, bo dopiero wczoraj urosła mu grzywa i ogon. Nieśmiałość z powodu łysiny ustąpiła, więc dziś przygalopował do Was rżąc wesoło i dziarsko postukując kopytami. Zostawiam go zatem w Waszym towarzystwie, a sama zabieram się do pracy. Miłego dnia!
       


środa, 4 kwietnia 2012

Jestem z powrotem

      Cześć Dziewczynki! Oto i jestem. Zniknęłam jak kamfora - bez uprzedzenia i na długo, ale moje prywatne koleje życia toczyły się ostatnio w tak zawrotnym tempie, że nie było kiedy wspomnieć o planowanym dłuższym wyjeździe. Wasze blogi podglądałam anonimowo, bez komentowania, tak więc niby nic, a jednak permanentna inwigilacja ;)
        W tej obfitości zdarzeń wspomnienia warte są przede wszystkim dwutygodniowe wakacje w Hiszpanii. Najpierw, dzięki zaproszeniu pewnej Dobrej Duszy, kilka dni spędziliśmy w Madrycie, potem hop na wyspę, gdzie przejął nas kolejny Anioł Stróż i come back w wielkim stylu do stolicy. W wielkim, bo oczywiście z duszą na ramieniu, że w bagażu podręcznym po raz kolejny nie udało się uniknąć dodatkowych kilogramów, a i zawartość mogła budzić wątpliwości personelu. Sztyletów ani nitrogliceryny nie przewoziłam, ale już wielkie pudło balsamu do opalania to i owszem (ostatecznie  z balsamem pożegnałam się na lotnisku w Madrycie - bezwzględna urzędniczka wygmerała go z mojej walizki, natomiast przeoczyła półlitrową butelkę wody mineralnej w kieszeni kurtki, o której zapomnieliśmy w konkurencji likwidowania nadbagażu na czas... :) Natomiast jeśli chodzi o same wakacje, to było tak jak powinno: zagrzałam się pod hiszpańskim słońcem, mało tego, swoim stałym zwyczajem, żeby tradycji uczynić zadość, spaliłam ramiona, a mimo tego wciąż wbrew mej woli przykuwałam powszechną uwagę plażowiczów bladością powłok skórnych. Dodatkowo, jak zwykle w ostatnim momencie straciliśmy czujność i daliśmy się naciągnąć na najdroższy sok pomarańczowy w naszym życiu. Tak więc wszystkie obowiązkowe elementy zostały zaliczone i można było wracać do domu. A w domu wiadomo - szał prania po wakacjach, uzupełnianie stanów w lodówce i gonitwa w pracy, żeby uporać się z zaległościami. Nim się obejrzałam nastał kwiecień, Wielkanoc u progu, a u mnie nic w tej materii się nie wydarzyło. Nie ulepiłam nawet jednego baranka, nie uszyłam choćby jednego zajęczego uszka, że o pisankach nie wspomnę. Tak więc w tym roku ozdób wielkanocnych u mnie nie będzie. Mimo tych karygodnych zaniedbań wiosna zagościła w moim domu, a razem z wiosną pojawiła się Ona... Niniejszym zdradzam Wam tę tajemnicę, którą dręczyłam Was tuż przed moim zniknięciem. Wyzwanie, które rzuciłam sama sobie to - ni mniej, ni więcej - tildowy anioł. Umęczyłam się nieziemsko żeby go skończyć, szycie zajęło mi bez mała sto roboczogodzin, a efekt i tak nie jest taki jak powinien. Pocieszam się jednak, że może następnym razem wyjdzie lepiej.... Aniołki z masy solnej na początku też wychodziły mi dużo kiepściejsze niż obecnie, więc jest dla mnie jakaś nadzieja.
     Anioł nie ma jeszcze imienia, więc gdyby którejś z Was wpadł do głowy jakiś pomysł, to piszcie śmiało :)
     No a teraz śmigam serfować po stroniczkach Waszych blogowych pamiętników, bo mimo wszystko trochę zaległości mi się nazbierało. Buziaki i cieszę się, że znowu z Wami jestem, bo stęskniłam się szalenie!