środa, 30 listopada 2011

Przylecieli anieli

     Mój pierwotny zamiar był inny, aniołki miałam pokazać później, ale wczoraj jeden podbił moje serce, więc nie umiałam się oprzeć, żeby Wam go nie pokazać. Czuwałam wczoraj (dzisiaj?) do 3.30 bo chciałam zobaczyć jak będzie się prezentował z warstwą werniksu i się nie zawiodłam. Wybaczcie mi ten samozachwyt, zazwyczaj jestem skromniejsza, ale tego malucha bardzo polubiłam
      Niedawno Turkisa zastanawiała się czy po malowaniu aniołki wyglądają inaczej. Według mnie tak, tzn. często zdarza mi się, że na etapie suszenia niektóre nie bardzo mi się podobają albo wręcz przeciwnie, wydają mi się szczególnie udane, a po dodaniu oczek, brwi i innych detali moja opinia zmienia się o 360 stopni, ale to może z powodu moich trudności w malowaniu...
      Nalepiłam tyle, że mam zajęty cały stół w kuchni i dodatkowo ławę w pokoju, natomiast biurko zajmuje maszyna do szycia :D Muszę się uporać z tym bałaganem do czwartku, bo wróci drugi domownik i niewielką przestrzeń naszego mieszkanka znowu trzeba będzie dzielić na dwoje, a niestety nie dysponujemy większą ilością blatów stołowych...
     Poza tym wczoraj Pan Listonosz dostarczył mi zamówione kilka dni temu scrappowe papiery, stąd nowe tło :) A jutro już chyba zgodnie z wcześniejszym planem pokażę "małosolne" nie-aniołki. Buziaki i do zobaczenia!
      

wtorek, 29 listopada 2011

Hej przeleciał ptaszek kalinowy lasek

     Od soboty jestem po uszy zagrzebana w moich masosolniakach. Te najgrubsze, kilkuwarstwowe potrzebują jeszcze kilku tygodni żeby zupełnie wyschnąć, będą gotowe akurat na święta :) Jutro pokażę pierwszą partię, która czeka na werniksowanie. A dziś piszę króciutko, bo chcę się jeszcze przebiec po Waszych blogach.

     

poniedziałek, 28 listopada 2011

Łapy, łapy cztery łapy, a na łapach pies kudłaty....

...kto dogoni psa, kto dogoni psa... 
     Oto moja druga po słonikach propozycja dziewczęcych broszek. Jeszcze nie pokazałam ich małolatom, więc nie wiem jaka będzie reakcja, ale bardzo liczę na aprobatę ;)
     Dziś zrobiłam coś głupiego. Znowu naczytałam się o pieczeniu masy solnej i postanowiłam udoskonalić moją technologię, co miało poskutkować szybszym suszeniem solniaczków. Skończyło się na tym, że część figurek spuchła jak balony. Całe szczęście zaglądałam do nich co kilka minut, więc udało mi się uniknąć totalnej zagłady. Szkoda by było gdyby dwa dni pracy poszły na marne... W ten sposób po raz kolejny przekonałam się że lepsze jest wrogiem dobrego. Głupotą jest poprawiać coś, co już "gra i bucy", jak to się zwykło mawiać w moim domu rodzinnym. I ta zasada nie dotyczy wyłącznie wypiekania aniołków.



niedziela, 27 listopada 2011

Coraz bliżej święta....

     Po krótkim odpoczynku od ozdób świątecznych wracam z nową porcją, choć może słowo "porcja" jest tu nie na miejscu, bo mowa o muchomorkach wychylających kapelusze spod opadłych liści ;) Jest to edycja limitowana, powstały tylko trzy sztuki. Dlaczego? Ponieważ mój wrodzony i nieokiełznany brak cierpliwości kazał mi gnać dalej, by sięgnąć po nowe wykroje. Poza tym nie chcę mieć na choince samych muchomorów :D
     Ostatnio pochłaniało mnie głównie szycie, więc dla odmiany wczorajszy wieczór upłynął mi pod znakiem masy solnej. Powstały kolejne aniołki, ale nie tylko, bo po raz pierwszy wykorzystałam nowe narzędzia, skrzętnie gromadzone przez ostatnie miesiące. Z masą solną najlepiej pracuje mi się w jesienne i zimowe wieczory, więc sprzęt musiał trochę poczekać. Żeby było sprawiedliwie teraz ja muszę czekać aż figurki wyschną i wtedy zabiorę się za malowanie. Nie mogę się doczekać :) Wygląda na to, że w tym roku niechcący i moją choinkę przyozdobią głównie rękodzielnicze "bombki". A jak będzie u Was?


PS. Serdecznie witam wszystkich nowych obserwatorów mojego bloga :)

sobota, 26 listopada 2011

Zanim nadejdą święta

    Przez kilka ostatnich dni obmyślałam nowe wzory do moich filcowych szycianek i chcę się podzielić efektem. Na razie powstały broszki dla dziewczynek i breloczki-zawieszki do kurteczek i plecaczków także dla chłopców. W głowie mam więcej pomysłów, ale ponieważ chwilowo jestem uziemiona i nie mam wszystkich potrzebnych materiałów, to na tym muszę poprzestać. Na pierwszy rzut wybrałam słoniki broszki:





      Ciekawa jestem co porabiacie w ten weekend. Ja nie mam wielkiego pola do popisu, bo przemieszczam się tylko między sofą, krzesłem i łóżkiem, ale teraz zarządzam pełną mobilizację i zabieram się za lepienie.
Szałowego weekendu Kochane :)

piątek, 25 listopada 2011

Śniegowe gwiazdki

     Oglądałam wczoraj "Rozważną i romantyczną" i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nawet w tej naiwnej opowieści pojawiają się uniwersalne prawdy o świecie jak pogarda ludzi zamożnych manifestowana wobec tych przeciętnych. Przeciętnych tylko z finansowego punktu widzenia, bo o wiele bogatszych pod wszystkimi innymi względami. Nic się nie zmieniło od tamtej pory i paradoksalnie trochę mnie to podbudowało,  że nie ja jedna jestem ofiarą takiego prymitywnego wartościowania, że jest też mnóstwo ludzi, którzy wartość człowieka mierzą nie tylko na podstawie zawartości portfela. Nawet jeśli taka pogarda zadufanego w sobie nowobogackiego bufona czasem bardzo boli, to nie chcę się z nim zamieniać. Wolę być homo sapiens i żyć na przeciętnym poziomie niż należeć do troglodytów z wypchanymi portfelami. A troglodyta  nigdy nie będzie w stanie tego wyboru pojąć i w tym też jest ode mnie uboższy.
    Ale ale, koniec z moimi ludowymi mądrościami ;) Uszyłam kolejną porcję ozdóbek i chciałam je Wam pokazać. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu i zaraz mykam do szycia, bo to ostatnia okazja przed weekendem, skoro już obiecałam, że  znowu zajmę się aniołkami...

czwartek, 24 listopada 2011

Pisanie nocą

     Turkisa pożegnała się ze mną około północy, a ja, jak na sowę z krwi i kości przystało nadal nie śpię. Bo jak tu spać, kiedy tyle myśli tłoczy się w mojej głowie... Właśnie skończyłam szycie kolejnego filcowego maleństwa i marzy mi się jakiś nowy wzór. Chyba już nawet wiem co to będzie, ale na razie sza! ;) Natomiast weekend przeznaczam na aniołkowanie, o ile się nie rozmyślę, bo jednak szycie jest tym, co teraz pochłania mnie bez reszty i sprawia największą radość. Jednakowoż nie tak dawno złożyłam przed Wami solenną obietnicę, że niebawem wrócę do lepienia, więc nie wypada być gołosłowną...
     Oprócz kolejnego filcaczka noc zaowocowała zakupem nowych scrappowych papierów (nie mogę doczekać się przesyłki), odkryciem, że piosenkę Adele "Rolling In The Deep" śpiewał już zespół Linkin Park i  kolejnym postanowieniem, że muszę zaopatrzyć się w płytę wyżej wspomnianej Adele. Niestety jak siebie znam, przy okazji następnej wizyty w Empiku zapuszczę korzonki między półkami z pędzelkami, farbkami, wstążeczkami i innymi duperelami, wśród których zatonie myśl o Adele i jej płycie...
     Poopowiadałabym dłużej, ale rozsądek podszeptuje, że czas już najwyższy wpaść w objęcia Morfeusza, bo jutro czeka mnie pracowity ranek z racji popołudniowej lekcji hiszpańskiego, która tym razem odbędzie się u mnie w domciu. To dopiero luksus, taka praca w domu na miękkiej sofie, w ciepłych bamboszach i z kubkiem ulubionej zielonej herbaty, a na dodatek to ja wybieram z kim pracuję, a kogo posyłam precz... Marzenie po prostu....
       Zanim ucieknę do spania pokażę jeszcze kolejną porcję ozdóbek:


I w komplecie z pierniczkami, bo taki był pierwotny zamysł:


Teraz z czystym sumieniem mogę iść spać. Mam nadzieję, że Wy jesteście już pogrążone w fazie REM ;)

środa, 23 listopada 2011

Czas na świąteczne pierniczki

     Tyle się nagadałam o moich świątecznych robótkach, że teraz mam tremę! ;) Ostatnio przybyło mi sporo obowiązków i czas na realizację pomysłów krawieckich mocno się skurczył, ale szyłam sobie powolutku wieczorami, każdego dnia po trochę. Grunt to dobra organizacja ;) Prezentację zaczynam od moich ulubionych ciasteczek, czyli pierniczków, które niezmiennie kojarzą mi się z Babcią i Dziadkiem. Kiedy przyjeżdżałam w odwiedziny zawsze na stole w miseczce lśniły lukrowane pierniczki, a ja, jako pierwszej klasy łasuch, zajmowałam miejscówkę najbliżej tej miseczki. Długo szukałam takich samych pierniczków jak te Babcine i któregoś dnia znalazłam :) Od tamtej pory zostałam wierną klientką Biedronki i utrzymuję przy życiu polski przemysł piernikowy :P A propos, ktoś może pamięta jak w literaturze nazywa się zabieg powtarzania tej samej spółgłoski na początku każdego wyrazu? Bo mnie niestety ta wiedza uleciała, a teraz będzie mnie męczyć i dręczyć dopóki znowu nie rozwiążę zagadki. Może czyta mnie jakaś studentka filologii, która wszystkie środki stylistyczne ma wciąż w jednym paluszku i litościwie mnie oświeci? :)
      A wracając do pierniczków, to najpierw zbliżenie na przedstawiciela gromadki: 


a tu już w większej grupie:


W domu mam ich trochę więcej, ale obiektyw mojego nieskomplikowanego aparaciku nie był w stanie objąć wszystkich. Jutro kolejna porcja ozdóbek, więc zapraszam :)

wtorek, 22 listopada 2011

Bożonarodzeniowe candy (ZAKOŃCZONE)

     Robienie zdjęć poszło jako tako, w każdym razie jest lepiej niż było wczoraj. Zmieniłam jednak zdanie i jeszcze nie pokażę ozdób. Przetrzymam Was, a przede wszystkim siebie (ponieważ strasznie jestem ciekawa Waszych opinii ;) do jutra, bo właśnie naszła mnie refleksja, że już czas na ogłoszenie także u mnie świątecznej rozdawajki, jako że Boże Narodzenie za pasem. Zapraszam więc do udziału w zabawie. Do rozdania mam misiową rodzinkę, którą można zawiesić na świątecznym drzewku. Warunki udziału takie jak zawsze, tj. komentarz pod postem i poniższy podlinkowany banerek na Waszych blogach. Zapisy przyjmuję do 12 grudnia, a losowanie przekornie przeprowadzę 13., aby udowodnić, że słynna pechowość tej liczby jest mocno przesadzona. I wpadłam właśnie na jeszcze jeden pomysł, a właściwie prośbę do przyszłej zwyciężczyni o przesłanie zdjęć z miśkami na choince. Zatem do jutra, nie mogę się doczekać żeby pokazać Wam pierwszą porcję moich ozdóbek, o których już wszyscy słyszeli, a mało kto widział :D

Idą w świat

     I stało się - moje maluszki idą w daleki świat. Wczoraj moja przyjaciółka z dawien dawna zamówiła aniołki na mikołajkowe prezenty. Wybrała poniższe, a ja miałam frajdę z pakowaniem do północy. (Ola jeszcze o tym nie wie, ale dołożyłam kilka lepiuszków specjalnie dla niej.) Również wczoraj wzięłam się za fotografowanie świątecznych ozdób, tylko niestety zdjęcia okropnie zafałszowały kolory i zawiedziona takim obrotem spraw zdecydowałam, że za chwilę podejmę kolejną próbę uwiecznienia moich wytworów. Mam nadzieję, że tym razem pójdzie mi lepiej. Natomiast na dziś rano miałam zaplanowaną wyprawę do szpitala, a ponieważ w transporcie mego obolałego ciała pomogła mi koleżanka, to w ramach wdzięczności obdarowałam ją choinkowymi ozdobami produkcji własnej. Ewa nie mogła uwierzyć, że sama je zrobiłam i to był chyba największy komplement i motywacja dla początkującej maszynistki. No to na razie tyle, bo niedługo zajdzie mi słonko i znowu nici ze zdjęć...

sobota, 19 listopada 2011

Rusałeczka

     Chyba żadnego aniołka nie przerabiałam tyle razy co tę małą rusałeczkę. Mała strojnisia już trzy razy przebierała sukieneczkę, bo ciągle coś było nie tak. Na razie poprzestała na błękitach. Najwyraźniej motylkowi ten kolorek też przypadł do gustu, bo przysiadł na chwilę i wcale nie wygląda jakby miał zamiar frunąć gdzieś dalej. Za to ja frunę do łóżeczka odsapnąć chwilę i zastanawiać się jakby tu sfotografować moje świąteczne robótki. Spokojnej i rodzinnej soboty kochane moje Czytelniczki :)

piątek, 18 listopada 2011

Mój come back

     Dobre samopoczucie wraca mi szybciej niż się spodziewałam. Nie ma jak w domciu :) Już odwiedziłam kilka blogów, już pofastrygowałam przygotowane wcześniej świąteczne szycianki i teraz ubolewam, że nie poprosiłam o przestawienie maszyny na biurko, bo może coś bym pokombinowała, choćby jedno filcowe maleństwo, a tak nici z tego, bo dźwignąć nie dam rady z obawy żeby mi szwy nie popękały ;P. Przedostatni post z aniołkiem był nadzwyczaj zwięzły, ale byłam wtedy w wielkim stresie i nie umiałam wykrzesać z siebie choćby odrobiny entuzjazmu i radości życia. Teraz wracam do formy i nawet szary dzień nie pokrzyżuje mi szyków. Achhh, jak mi się chce działać :) 
    Ten tu aniołek w czerwonej sukience powstał bez mała rok temu i już raz zdążył przyozdobić moją choinkę. Jego rodzeństwo rozeszło się po świecie, ale tego nie oddam nikomu :) Jak widzicie na jego przykładzie po raz kolejny potwierdza się zasada, że korpulentne panie mają niezwykle zgrabne nóżki :D
      To na razie mykam do łózia, bo się nieco zasapałam z wysiłku, ale jutro... powrócę tuuuuuu! Miłego dnia!


PS. Jak to się jednak sprawdzają stare porzekadła... "Nigdy nie mów nigdy" - aniołek jednak powędrował w świat. Nic to, będę próbowała ulepić sobie podobnego pucusia.

czwartek, 17 listopada 2011

Słów kilka

     Dziewczynki drogie, bardzo dziękuję za Wasze odwiedziny i komentarze. Wszystkie czytam, tylko jeszcze na razie brakuje mi sił, żeby odpisać, ale za dni parę na pewno dojdę do siebie i wrócę na blogowisko. Buziaki i do zobaczenia niebawem.

piątek, 11 listopada 2011

Generalne porządki

     Dałam sobie dzisiaj do wiwatu ze sprzątaniem. Lekko padam na twarz, ale jestem zadowolona z tych generalnych porządków. Niestety nie zdążyłam poszyć, a teraz nie mam już na to siły, bo dodatkowo chyba się podziębiłam przy myciu okien. A może jestem tylko zmęczona po wczorajszym zasuwie w pracy od 8.30 do 21.30, nawet jeśli praca popołudniowa to były lekcje hiszpańskiego w miłym towarzystwie. Teraz oglądam "Sezon na misia" i zbieram burę, żeby już kończyć z tym blogowaniem na dzisiaj, a ja przecież ledwie zaczęłam... No nic, może nadrobię jutro albo w niedzielę ;) 
     Na pożegnanie pokażę jeszcze kolejnego masosolniaczka i już znikam jak zjawa ;)
Miłego wieczorku! 


czwartek, 10 listopada 2011

Koronkowy Anioł i baaaardzo długi post

     Kilka dni temu moja Siostra powiedziała: żeby nie poddać się temu co nas gnębi trzeba stworzyć własny świat. Moim światem zawsze była moja rodzina, a teraz dodatkowo mam jeszcze popołudniowe hobby i blog, a na blogowisku Wy :) Zanim zaczęłam pisać nie zdawałam sobie sprawy, jakie to wciągające, jak Wasze odwiedziny i dobre słowa mogą poprawić skwaszony humor i przekonać, że świat nie jest taki zły, dlatego bardzo Wam dziękuję za odwiedziny, komentarze i maile :)
     A dziś opowiem Wam co mi się przydarzyło pewnego dnia w Paryżu. Było to w czasie mojego dłuższego stacjonowania we Francji. Moja koleżanka wyjeżdżała już do Polski, a ponieważ wszystkie drogi do Polski prowadzą przez Paryż, to postanowiłam, że wykorzystam okazję i upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli pomogę koleżance z bagażami, a potem zostanę i zwiedzę miasto. Tak też się stało. Przedreptałam miasto wszerz i wzdłuż, może ze dwa razy przejechałam się metrem, bo szkoda mi było siedzieć w podziemiu skoro na ziemi tak pięknie. Zaliczyłam więc Sacré Coeur, Luwr i Tuilerie, Pola Marsowe, Inwalidów, wieżę Eiffela, Pola Elizejskie, aż dotarłam do Łuku Triumfalnego. Tu odstałam swoje, pokazałam paszport upoważniający mnie do zniżki (bo musicie wiedzieć, że miałam wtedy może 23 lata, a ze zniżki można korzystać do lat 26) i wreszcie po schodach wdrapałam się na taras widokowy. Stamtąd podziwiałam gwieździsty układ placu l'Etoile i niczym Japończyk cykałam jedno zdjęcie za drugim. Z oddali dobiegł mnie komunikat z krótkofalówki strażnika, że jakaś bida zostawiła paszport przy kasie, więc gdyby ktoś szukał, to proszę uspokoić i przysłać na dół do kas. Pomyślałam, kurcze, może ten ktoś nawet nie zna francuskiego i będzie miał nie lada kłopot kiedy się zorientuje, że paszportu brak. No ale nie będę przecież zaczepiać wszystkich dookoła czy aby przypadkiem nie zgubili paszportu...
   Wreszcie nadszedł czas, żeby ruszać dalej na podbój Paryża. Miałam jeszcze w planach zwiedzanie Notre-Dame i Sainte-Chapelle na wyspie Cité. Tam też skierowałam moje kroki. Notre-Dame nieziemsko piękna pochłonęła mnie na parę dobrych chwil, a następnie ruszyłam do Sainte-Chapelle położonej trzy kroki dalej. Tam oczywiście zapragnęłam skorzystać z przysługującej mi zniżki i jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że nie mam  paszportu! Nici ze zwiedzania, a najgorsze, że to był mój jedyny ważny dokument tożsamości, jako że nie byliśmy wtedy jeszcze  członkami UE. Napadłam więc strażnika z pobliskiego sądu, że ma mi pomóc i koniec. Właściwie nie napadłam, ale zalana rzewnymi łzami dopadłam do niego i słowa z siebie nie mogłam wydusić. Biedny chłopak nie wiedział co ze mną począć, ale w zasięgu jego wzroku znalazła się przemiła pani policjantka, więc szybko scedował na nią przywilej zajęcia się zaryczaną jak siedem nieszczęść Polką. Pani policjantka powiedziała, że owszem, jest tu posterunek policji, ale teraz nie pracują, i muszę się udać tu i tu. W kolejnym usłyszałam znowu, że zajmują się innego rodzaju sprawami i mam udać się tam i tam. Zwiedziłam chyba wszystkie komisariaty na wyspie Cité, mogłabym tym szlakiem oprowadzać wycieczki, aż w końcu byłam już tak znużona, spłakana i roztrzęsiona, że na ostatnim komisariacie opadłam na krzesło, poryczałam sie na dobre i powiedziałam, że MUSZĄ mi pomóc, bo ja się nie ruszę już dalej, nie mam siły, w końcu od rana łaziłam po mieście, chyba za 40 km już zrobiłam piechotą. Pan policjant szybko zawołał panią policjantkę tłumacząc jej, że nie wie co zrobić z taką zapłakaną mną, i że kobiecie na pewno będzie łatwiej się dogadać. W międzyczasie przyszedł jakiś facet, który od drzwi krzyknął, że napadli go z nożem, ale usłyszał tylko: Proszę pana! Tej tu Mademoiselle ukradziono paszport! Chłopak zrezygnowany wyszedł, a moja policjantka zadzwoniła do konsulatu Polski. Przemiły Pan Konsul zapytał czy mówię po francusku, bo jeśli nie, to on pomoże, no a skoro mówię, to mam się jutro zgłosić do konsulatu z kompletem zdjęć do nowego tymczasowego paszportu i nie zapomnieć o 120EUR na opłaty. Było to już jakieś pocieszenie, że sprawę da się rozwiązać. Policja wydała mi dokument, że jestem kim jestem, tylko paszport skradziony i tak wyposażona, napojona herbatą i odrobinę uspokojona podreptałam zwiedzać dalej, bo tylko to mi pozostało, skoro kupiłam bilet powrotny na ostatni pociąg. W nocy dojechałam do domu, a o świcie ze zmęczenia, płaczu i emocji zaspałam na pociąg do Paryża, a przecież miałam umówione spotkanie w konsulacie! Zadzwoniłam czym prędzej do konsula, że będę później, pognałam na stację i jakoś wreszcie dotarłam do Paryża. Na dworcu Monparnasse zrobiłam w automacie zdjęcia, które do dziś budzą bezgraniczne zatroskanie mojego Taty  na samo wspomnienie co ja tam musiałam przeżyć sądząc po wyrazie twarzy i już miałam ruszać do konsulatu, kiedy naszła mnie myśl, że hmm, ktoś zgubił paszport na Łuku, ja byłam na Łuku, więc może ten ktoś i ja to ta sama osoba? Udałam się więc w tym kierunku i od razu uderzyłam do strażnika, bo dla zwiedzających taras widokowy był jeszcze zamknięty. Pytam więc czy aby przypadkiem ktoś nie znalazł wczoraj polskiego paszportu? Na co ten z szerokim uśmiechem rzecze: Bonjour Mademoiselle P.! No tu już wiedziałam, że jestem w domu, nagle wróciła mi zdolność kojarzenia faktów. Nie pytajcie jak to się stało, że nie skojarzyłam tego wcześniej - nie wiem, byłam zmęczona, rozemocjonowana, przestraszona i chyba zapomniałam o epizodzie  z tarasu widokowego. Mogłam więc odwołać spotkanie z przemiłym panem konsulem i wreszcie zwiedzić Sainte-Chapelle .
      Taka to była moja paryska przygoda. A w nawiązaniu do francuskiej opowieści prezentuję Wam anioła całego we francuskich zwiewnych koronkach :) Buziaki i miłego dnia!


środa, 9 listopada 2011

Miś na poprawę nastroju

     Wczoraj zmobilizowałam się do większego działania. W pasmanterii obkupiłam się w nici, wreszcie mam też bigle do moich filcowych, "temy rencamy" zrobionych kolczyków i na dodatek kupiłam nowe lampy do pokoju! :D Od soboty jestem stałą bywalczynią Praktikera z racji 20% upustu na wszystko. O osłonkach i storczykach już mówiłam, teraz zdradziłam się z żyrandolami, a niżej na zdjęciach chwalę się jeszcze spełnionym marzeniem, o czym napomknęłam już wczoraj. Tadaaaaam! Oto mój Konik Prawie Na Biegunach i jego kumpel Misiek. Obaj wpadli mi w oko, więc po szybkim oszacowaniu zawartości portfela zgarnęłam tę wesołą kompaniję do koszyczka. Nawiasem mówiąc wydaje mi się, że powinnam dostać co najmniej 10% dodatkowego  upustu za to szaleństwo, ale niestety nikt poza mną nie wpadł na ten pomysł ;)


I jeszcze jedno ujęcie:


     Dziś po regularnej pracy czeka mnie kolejna lekcja francuskiego, ćwiczenia przygotowane i podrukowane, słownictwo sprawdzone, a ja cała w skowronkach, że znowu mam do czynienia z miłością mojego życia, czyli z francuskim właśnie. Po półrocznej przerwie zdążyłam zapomnieć jaką frajdę sprawia mi obcowanie z francuską kulturą, literaturą, sztuką. W maju udało mi się odwiedzić Paryż, ale teraz wydaje mi się, że od tego czasu upłynęły całe wieki i już marzę o kolejnej wizycie w najpiękniejszym mieście świata. Tylko tym razem nie dam sobie wmówić, że wizyta w Luwrze i Muzeum Orsay to strata czasu;) Kiedyś w trakcie studiów mieszkałam sobie we Francji i był to chyba najpiękniejszy i najbardziej beztroski okres mojego życia. Może to doświadczenie ma wpływ na moje bałwochwalcze uwielbienie Francji. Choć z drugiej strony zachowałam zdrowy stosunek do Francuzów, którzy w moich oczach przegrywają w porównaniu z sympatycznymi Hiszpanami. Ale ten język.... ten Paryż... :D Ojj, muszę szybko zejść na ziemię, bo inaczej ogarnie mnie frustracja, że muszę prażyć się pod biurową świetlówką zamiast brykać po paryskich bulwarach...
     Zatem ze spraw ziemskich: wieczorem znowu poszyłam i chyba na razie przy tym zostanę, bo w przyszłym tygodniu wybieram się na przymusowy dłuższy urlop "celem ratowania zdrowia" i nie chcę zostawiać rozgrzebanej aniołkowej roboty. Jak tylko wrócę ze szpitala i dojdę do siebie wezmę się wreszcie do lepienia. Tak postanowiłam i w razie co mam to teraz oficjalnie i na piśmie i Was biorę na świadków, więc nie będzie zmiłuj ;D Przyznam się, że jakoś tak mam z aniołkami, że jak już lepię to jest fajnie, bo bardzo przy tym odpoczywam umysłowo (czytaj:  siedzę raczej bezmyślnie i nie gnębią mnie pytania natury egzystencjalnej ani żadnej innej ;), ale zebrać się w sobie i wyrobić masę to już inna bajka... 
     A tymczasem, nim nadejdzie pora żeby wyprowadzić z ukrycia rzeszę świątecznych ozdóbek przedstawiam kolejnego misiaczka. Przyszedł do mnie wczoraj z kwiatkiem zarumieniony z przejęcia i z nadzieją, że kwiaty poprawią mi nastrój. I wiecie co? Podziałało! Niestety dziś mój Gnębon* znowu zaatakował i choć na krótko, to pewnie do jutra zajmie mi lizanie ran. Ach gdyby tak umieć nie przejmować się gnębonami.... 


*Gnębon: istota niby ludzka, ale z zachowania raczej świnia

wtorek, 8 listopada 2011

Misie z sercem na dłoni

     Hej Dziewczynki, nie piszę, nie pokazuję zdjęć, a jak już pokazałam, to jakieś takie ponure jak i ja sama ostatnio, dlatego czas to zmienić, nie poddawać się chandrze i nie pozwolić trollom, z którymi niestety trzeba się od czasu do czasu stykać, żeby zatruwały nasze życie. Na przekór nastrojowi przychodzę do Was z misiami przytulaskami, które mają ogromne serducha i całe są przyjaźnią, ciepłem i bliskością. A tego mi jakoś ostatnio bardzo potrzeba, choć naprawdę nie mogę narzekać w tej materii, bo Przyjaciół mam sprawdzonych, Rodzinę najlepszą na świecie, a mojej Siostry zazdroszczą mi w całej galaktyce, tej i sąsiedniej, to przez ostatni tydzień jestem jak worek bez dna, ot co! Ale skoro już dotarłam do tematu przyjaźni i ciepła, to przekazuję Wam pozdrowienia i podziękowania za życzenia urodzinowe od mojej Oli :)
     Ze swojej strony chciałam się przed Wami "obtłumaczyć", że zamilkłam tylko i wyłącznie z powodu kiepskiego stanu ducha, natomiast absolutnie nie zaprzestałam działania popołudniowo-twórczego. Rany Julek, jak ja się cieszę, że mam te moje lepianki-szycianki, bo inaczej głowa by mi spuchła jak balon od nadmiaru wrażeń i myśli, a tak skupiam się, żeby każdy kolejny ścieg był prosty, jeśli nie jest, to pruję, zszywam znowu, wybieram kolory... Na razie na tapecie mam ozdoby świąteczne, misie poszły w odstawkę, takie niedomalowane bidy leżą, ale planuję też powrót do pracy nad aniołkami, bo w sobotę byłam w empiku i zaopatrzyłam się w nową, maleńką matę do odciskania wzorów w masie fimo co prawda, ale ja rozszerzę jej zastosowanie, czekam tylko na sposobność, żeby jej użyć ;) Bo przyznam się, że w sobotę poszalałam, nakupiłam filcu, który teraz tnę wszerz i wzdłuż, tasiemek itd., więc jest się na czym wyżywać, twórczo rzecz jasna. Ale nie tylko to przyniosłam do domu. Spełniłam jedno ze swoich marzeń i mam konika prawie na biegunach, maleństwo takie stoi na parapecie, niedługo obfotografuję i pokażę. Do towarzystwa wzięłam mu porcelanowego misia i aniołka, który stanął obok starszego anielskiego rodzeństwa. Doniczki już pokazałam, choć im też należy się lepszy portret niż ten, który im zafundowałam w sobotę. Ach, no i jeszcze jedno, o czym wspomniałam na blogu Dudqi (jak mi Bóg miły, nie wiem jaką ortografię zastosować, więc z góry przepraszam za ewentualnego byka), trafiłam na przecenę przekwitniętych, nieco rachitycznych storczyków i na ślepo kupiłam dwa, co z nich będzie nie wiem, ale już je podkarmiłam nawozem, wstawiłam w osłonki i czekam. Grzech było nie kupić, po piątaku za sztukę. Dziś jadę znowu, żeby zakupić kilka dla Mamy. Mam nadzieję, że jeszcze będą.
       Na koniec chcę Was prosić o radę, ponieważ Katia Kotlewska, zwyciężczyni mojego candy nie zgłosiła się do dzisiaj i co ja mam teraz robić? Pozostawiam Was z tą zagwozdką i śmigam na Wasze blogi :) Miłego dnia!

PS. W tej samej sekundzie, kiedy opublikowałam posta dostałam wiadomość od Katii :) Więc już po dylemacie :) Cieszę się ogromnie!
    

niedziela, 6 listopada 2011

Home sweet home

     Mam tyle do opowiadania, ale w tym tygodniu cierpię na permanentny deficyt czasu. Jednak wczoraj obiecałam Trill, że dziś podam przepis na nalewkę z dzikiej róży, którą zrobiliśmy, ale to za chwilkę, bo najpierw chcę Wam pokazać jaki śliczny prezent podarowała mi Turkisi. Raz tylko szepnęłam na jej blogu, że bardzo, ale to bardzo podobają mi się jej sakieweczki i proszę, mówisz, masz. Do tego jeszcze piękna szydełkowo-lniana  karteczka z życzeniami. Zresztą co ja będę opisywać, zobaczcie sami/same jakie śliczne: 


Dziękuję Ci Agniesiu bardzo. Zrobiłaś mi ogromną i niespodziankę i umiliłaś koszmarny dzień, który nie przystopował w swojej okropności nawet w nocy i trwał aż do dzisiejszego popołudnia. Nie podaję szczegółów, żeby się znowu nie denerwować, zresztą już znowu wszystko jest jak należy, więc nie ma się co przejmować.
      A ponieważ dawno nic nowego nie pokazywałam, to jeszcze jedno zdjęcia z serduszkiem, które zaraz po sesji upodobało sobie miejsce przy lustrze w moim przedpokoju. Za każdym razem kiedy mój wzrok pada na napis "home sweet home" stwierdzam, że to najprawdziwsza prawda, nie ma jak w domu...


     Jakoś dziś nie mam ani polotu, ani nastroju do pisania. Dzień był koszmarny, dobrze, że już się kończy, więc podaję jeszcze tylko obiecany przepis i oddam się bezmyślnemu wgapianiu w telewizor, bo na nic innego mnie dziś nie stać. 

Nalewka na owocach z dzikiej róży

1/2 kg owoców dzikiej róży
1/2 litra białego wytrawnego wina
1/2 litra spirytusu
1/2 litra wody
1/2 kg cukru

Dojrzałe, miękkie owoce dzikiej róży włożyć do gorącego syropu z wody i cukru i po ostudzeniu przelać do słoja, dodać wino i spirytus, szczelnie zamknąć i odstawić na dwa tygodnie w ciepłe, słoneczne miejsce. Przefiltrować, rozlać do butelek, odstawić  na pół do wyklarowania w chłodne, ciemne miejsce.

      Niestety Trilluś  nie umiem powiedzieć czy nalewka z tego przepisu jest smaczna, bo pierwszy raz zajęliśmy się produkcją własnych trunków.
     Aha, jeszcze chciałam spytać czy podobają Wam się moje nowe osłonki do kwiatów, które są nieoczekiwanym owocem mojej wyprawy po żarówki do Praktikera :D Jakie tam  mają cuda... Widziałam jeszcze dwie przepiękne latarnie, ale ich cena mnie zmroziła. Może następnym razem ....
No nic, dobranoc, idę spać z nadzieją, że jutrzejszy dzień będzie z serii tych bardziej udanych.

czwartek, 3 listopada 2011

Urodzinowy gość

     Mieliśmy długi weekend przez co teraz tydzień tak się skrócił, że z niczym nie mogę zdążyć. Wczoraj musiałam pojechać na zakupy, bo tajemniczym sposobem zawsze wszystko "wychodzi" mi w jednym czasie, więc popołudnie spędziłam głównie w korku, a momentami w sklepach. Stąd wspomniana wizyta w drogerii, do tego apteka i spożywczak. Mam kilka nowych szycianek, które czekają na swoją kolej w zakładzie fotograficznym Amanoo ;). Mam cichą nadzieję, że może wieczorem po pracy (a pracuję dziś do 20.30) uda mi się posunąć co nieco w tej materii. Natomiast jutro po południu odwiedzam Kuzynkę i z tego względu dwa wielorybki machają płetwami z radości, że już niebawem spełnią się ich marzenia i trafią w ciepłe dziecięce łapki.
      Jeszcze tylko na koniec pożalę się, że jutro pracę zaczynam już o 7.00, a sądząc po dzisiejszym poranku nie ominie mnie drapanie oszronionych szyb mojego Malucha. Wszystko to nastąpi o nieludzkiej godzinie 6.15, ponieważ właśnie wtedy będę mknąć szosami z kagankiem oświaty aż do Jelcza. Pożałujcie mnie trochę jak będziecie się obracać pod wygrzaną kołderką na drugi boczek... Chlip, chlip... ;(

PS. W ferworze weekendowych podróży nie powiedziałam Wam, że na mojej kameralnej imprezie urodzinowej oprócz Rodziców oraz Oli i jej Męża pojawił się jeszcze jeden gość z prezentem, a  był nim Miś Urodzinowy. Miś jak to miś, najadł się słodkości, a potem zawinął w kuleczkę i szybko zasnął przy kaloryferze, choć na drugi dzień twierdził, że świetnie się bawił. Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak mu wierzyć :)

Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia!
      

środa, 2 listopada 2011

Losowanie

     Z poślizgiem, bo z poślizgiem, ale wreszcie udało mi się przeprowadzić losowanie. Bardzo Wam wszystkim dziękuję za zabawę i za Waszą anielską cierpliwość. Muszę powiedzieć, że naprawdę nie spodziewałam się takiego zainteresowania, ale zrobiłyście mi ogromną niespodziankę za co bardzo Wam dziękuję. 
          W komisyjnie przeprowadzonym losowaniu maszyna losująca wybrała na chybił trafił karteczkę, ...


 na której widnieje takie oto imię i nazwisko:

 
Gdyby ktoś miał kłopot z rozczytaniem moich hieroglifów, to na wszelki wypadek powiem, że wygrała Katia Kotlewska (tu prośba o przesłanie adresu, na który powinnam wyekspediować paczuszkę). 
      Niestety teraz muszę już mykać, bo okazało się, że marzenia czasem się spełniają, i teraz mam tygodniowo 5 lekcji francuski+hiszpański, różne grupy wiekowe, różny stopień zaawansowania, więc każdą lekcję trzeba przygotować z osobna, co zajmuje sporo czasu, zatem pędzę do roboty.