wtorek, 28 lutego 2012

Kot czy nie kot?

    Z założenia miał być kot, a wyszedł... Cóż, zdania są podzielone. Jedna frakcja twierdzi, że mam w domu dzikie egzotyczne zwierzę - tygrysa, a w opinii drugiej, przynajmniej zanim mój rudzielec dostał wąsiska, jest to nasz rodzimy lisek chytrusek. Ja w tej kwestii zbaraniałam i już sama nie wiem :) Sesja odbyła się wczoraj w późnych godzinach nocnych. Na zdjęciach nie widać, że moje dziwadełko ma ruchome nóżki, dzięki czemu może siedzieć lub stać/leżeć w zależności od mojego upodobania.
    Nadal jestem pod nieprzemożnym urokiem tildowych stworów i szyję z zapałem. Dwa kolejne, w tym moje niedawno zapowiadane dzieło, czekają na ostateczny rys, czyli włosie, bo niestety od czasu pamiętnej przygody z bankomatem nie miałam okazji zahaczyć o pasmanterię, a poza tym nie bardzo wiem jaka włóczka będzie najlepsza. Może Wy coś mi doradzicie? Bo ja z włóczkami nie jestem za pan brat...
    Plan na dziś też już mam. Zaskoczę Was - będę szyć! No kto by się spodziewał ;) Moja niefrasobliwa uczennica od poniedziałku przekłada, a chwilę potem odwołuje lekcje, więc  po raz kolejny nieoczekiwanie trafiają mi się wolne popołudnia. Z jednej strony kicha, bo nie mogę niczego zaplanować, z drugiej lepsze wolne popołudnie z szyciem niż brak wolnego popołudnia ;D W domu czeka na mnie kolejny wykrój, jeszcze tylko muszę po drodze wpaść do apteki. Na gwałt potrzebuję plastrów, żeby okleić moje biedne pokłute palce, inaczej nie dam rady zrobić ani jednego ściegu więcej. Mam chyba niezwyczajną technikę szycia, otóż kiedy igła utkwi w grubym materiale przepycham ją bokiem środkowego palca - inaczej mi niewygodnie :D Skutek jest taki, że palec spuchł i boli, bo zaliczył kilka(set:) kujek.

PS. Przeczytałam wpis i zdałam sobie sprawę, że piszę o planie na dziś tak jakby "dziś" miało dopiero nadejść. Chyba rzeczywiście tak mam ułożone w głowie, że życie to czas po pracy, względnie przed pracą, bo sama praca to tylko epizod, długi bo aż do emerytury, ale tylko epizod.

 





piątek, 24 lutego 2012

Muszę, bo się uduszę :D

     Ostatnio tak rzadko tutaj bywam, że kiedy wczoraj skończyłam szycie tego tutaj psiaka, nie czekałam już na nadejście ładnego słonecznego dnia i jeszcze w nocy pstryknęłam kilka zdjęć mojej nowej zabawce ;) Któregoś dnia postaram się zrobić ładne zdjęcia przy świetle dziennym, ale na razie nie mam na to szans, bo i pogoda nie taka i cud potrzebny, żeby zastać mnie w domu  nim słońce skryje się za widnokręgiem :) Psiaczek powstał w międzyczasie, to znaczy w przerwie  realizacji  innego pomysłu wstrzymanego z braku materiału potrzebnego do jego wykończenia. Wyobraźcie sobie, że nawet wygospodarowałam dwadzieścia minut na skok w bok, czyli do pasmanterii na rogu ;D, ale wcześniej musiałam skorzystać z bankomatu i... podlec rogaty jeden wżarł mi kartę! A ja sierotka zostałam z czterdziestoma groszami w portfelu i rób co chcesz! Karty nie odzyskałam i, jak poinformowała mnie pyskata pani z banku, już jej nie odzyskam. No trudno. Cała akcja z blokowaniem karty, angażowaniem Siostry i jej kolegów z pracy do poszukiwania numeru kontaktowego do mojego banku itp., itd., to jeszcze nic;) Najgorsze, że nastawiłam się i przebierałam palcami ze zniecierpliwienia i radości, że wreszcie skończę szycie mojego maleństwa (tego, które narobiło tyle szumu w poprzednim poście i którego już nie tylko ja nie mogę się doczekać ;). Cóż robić, siła wyższa, muszę poćwiczyć cierpliwość...
    Wszystkie zdjęcia są kiepskiej jakości, więc nie umiem zdecydować, które wstawić, dlatego chwilowo zasypię Was wszystkimi. Dodatkowo spieszę wyjaśnić, że ten fantazyjnie nierówny na brzegach tekst to nie moja próba stworzenia romantycznego wiersza przypominającego grafiką obrys górskich szczytów, ale szaleństwo bloggera, który odmawia justowania. Grrr!!
   I jeszcze last, but not least: witam wszystkich Nowych Odwiedzających, którzy zdecydowali się zagościć u mnie na dłużej. Dziękuję za wizytę i zapraszam jak najczęściej :)










wtorek, 21 lutego 2012

Słonik czerwony przez ulice mego miasta mknie (Słoniomania)

   Cześć Dziewczynki, zamilkłam ostatnimi czasy, bo przygniótł mnie ciężar obowiązków i zmęczenie materiału dało znać o sobie. Chwilowo znowu jestem wypoczęta i (prawie) wyspana po weekendzie, więc spieszę donieść, że żyję, nawet co nieco działam w kwestii robótek, ale ponieważ wzięłam się za coś zupełnie, ale to zupełnie dla mnie nowego, to na efekty przyjdzie jeszcze chwilę poczekać, zwłaszcza, że nie mam wszystkich materiałów potrzebnych do ukończenia dzieła. Prace nad nim trwają już trzeci tydzień, nie tylko z braku czasu, ale też dlatego, że ciągle pruję, bo efekty nie zachwycają mimo włożonego wysiłku. Wciąż jednak mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu będę mogła się pochwalić całością, choć stuprocentowej pewności co do tego brak, bo z każdą godziną czuję jak cienką strużką uchodzą za mnie siły witalne. Wczorajsze popołudnie i wieczór miałam na szczęście wolne, a to dzięki uprzejmości uczennicy, który raczyła się pochorować i tym samym zafundowała mi wieczór z szyciem. Oczywiście życzę jej zdrowia, ale bardzo ucieszyła mnie ta niespodziewana wiadomość o wolnym. Niestety takie wolne popołudnia będą w najbliższych miesiącach rzadkością, dlatego i tutaj chyba rzadziej będę się pojawiać. Liczę jednak, że o mnie nie zapomnicie ;) Na koniec czerwony słonik, pierwszy jakiego uszyłam, a ostatni ze słoniowej serii na blogu (przynajmniej na razie ;)
   Miłego dnia, dużo słonka i duuuuużo czasu na robótki :)


piątek, 10 lutego 2012

Słoń indyjski

   No i dopadło mnie choróbsko. Walczyłam dzielnie, ale otoczona armią "kichaczy" nie miałam szans na zwycięstwo, dlatego faszeruję się witaminą C i paracetamolem, żeby jakoś przetrwać dzień i niczym kania dżdżu wyczekuję weekendu, by móc się wreszcie pobyczyć w ciepełku, a nie latać jak ten kot z pęcherzem. Oby do 16.00, potem jeszcze tylko francuski i wreszcie mam labę. Tak mi tęskno do rozgrzebanej szyciowej robótki, a nie ma kiedy się za nią wziąć. Wiem, że nie mnie jednej brakuje czasu, ale wczoraj wróciłam z pracy po 22.00, dziś znowu zasuw do 19.00 i tak w koło Macieju. Dom zapuszczony, w lodówce pusto, a mnie marzy się szycie :D Może jutro się uda... 
   Póki co, z braku różowych okularów mały różowy słonik dla dodania otuchy dla wszystkich zasmarkanych i kichających jak ja ;) Miłego dnia!

wtorek, 7 lutego 2012

Robótkowa wena wróciła!!

   Dziś u mnie mnogość dobra wszelakiego i na blogu i w życiu. Zacznę od życia ;) Bladym świtem wystartowałam do mojej pracy dodatkowej, czyli na lekcję francuskiego. O 8.00 byłam już po wtłaczaniu wiedzy do głów i teraz siedzę sobie wygodnie w biurze delektując się pyszną kawką i rozgrzewając zziębnięte członki farelką, która w moim subiektywnym rankingu ocieplaczy plasuje się na poczytnym pierwszym miejscu, tuż przed termoforem i ciepłymi skarpetami. 
   Zaraz po pracy pędzę do dentysty, a następnie do szewca odebrać buty, które miały być gotowe na sobotnie tańce, ale pan szewc nie dotarł do zakładu na czas, w rezultacie czego zostałam bosa i bez koncepcji stroju (jednakowoż po chwilach grozy w stylu "nigdzie nie idę, nie mam co na siebie włożyć" pokonałam piętrzące się przeciwności i ostatecznie nie wyszłam do ludzi ani goła, ani bosa ;) A wczoraj wzięłam się wreszcie do roboty i gdyby nie dzisiejsza pobudka o 6.00, to może miałabym już nawet co pokazać, jednak zdrowy rozsądek kazał mi poprzestać na przygotowaniu wykrojów i zrobieniu fastrygi, ponieważ (nie chcę zapeszać...) moja maszyna drgnęła na skutek moich wczorajszych manipulacji i morza łez wylanego nad instrukcją, w której napisali, że problemem może być chwytak, ale już co to ten chwytak, to na trzydziestu stronach ani mru mru. Najważniejsze, że póki co maszyna działa. Jeśli znowu się zbiesi i odmówi posługi, to nie będzie zmiłuj dla tego złośliwego sprzętu - oddam go w zdolne rączki Trill i niech zrobi z tą małpą porządek raz na zawsze. (Trilluś dziękuję :*)
   Tymczasem, póki robótka nie jest skończona pokażę Wam jakie zastępstwo załatwiłam świątecznym reniferom. Tęsknię już za wiosną, więc od niedzieli na ścianie miast wdzięcznych pomocników św. Mikołaja powisają u mnie "małosolne" serduszka i cherubinek przerobiony na zawieszkę ze stłuczonego pierścionka na serwetki. Do tego moje spełnione marzenie - hiacynt, który kwitnie jakby się wściekł i wypełnia zapachem całe mieszkanie. I to tyle na dzisiaj. Do zobaczenia wkrótce!


I jeszcze jedno ujęcie w pełnym słońcu ;)

poniedziałek, 6 lutego 2012

Elegancik w kancik

 Grubasek czekał, czekał aż się doczekał mojego zmiłowania. Bidaka stracił nochalek w wypadku, który sama spowodowałam, ja niedobra... Pokazywałam lepiuszki koleżance i chwyciłam go tak niefortunnie, że wyśliznął mi się z rąk i po nosku wszelki słuch zaginął. W ramach rekompensaty za straty moralne dostał najprawdziwszy koralikowy nosek, a do tego fioletową muchę. Tak mi się spieszyło ze zdjęciami, że nie czekałam aż klej zupełnie wyschnie, stąd biała plamka przy nosie. Tłumaczę, żebyście nie myślały, że Michu cierpi u mnie niedolę i katar leje mu się z nosa ;) 
      Wczoraj skończyła się moja laba. Wszyscy uczniowie wrócili z ferii, więc na razie koniec z wolnymi popołudniami, zaczyna się orka ;) Trudno, na hobby będę musiała poświęcić nocki, bo ręce już mocno mnie świerzbią z tęsknoty za masą solną i szyciem. Niestety do tej pory nie udało mi się na dobre uruchomić sprzętu szyciowego, tzn. jest lepiej, bo maszyna nie plącze nici pod spodem i nie hałasuje jak wściekła, ale do idealnego ściegu jest jeszcze daleko. Na moje nieszczęście posiałam gdzieś instrukcję, a bez tego z naprawą ani rusz. 
     Oświeciło mnie przed sekundą, że przecież jest google :D I udało się. Za chwilę biorę się za studiowanie, miejmy nadzieję, że coś z tego zrozumiem, bo z instrukcjami nigdy nie byłam za pan brat ;) Trzymajcie kciuki za powodzenie całej operacji! ;)

piątek, 3 lutego 2012

Tłuścioszek cherubinek

    Trwa mój tydzień rozrywek towarzyskich. Wczoraj po raz kolejny wybrałyśmy się na ploty z Laobeth. Rzecz jasna na samych plotach się nie skończyło, bo przecież nie ma to jak rozmowa przy kawie i ciastku, nawet jeśli Pani Kelnerka sama decyduje, że Laobeth wolno zjeść ciastko z bitą śmietaną i porcją owoców, a mnie już nie i przynosi mi jedynie gołe ciasteczko na malusieńkim talerzyczku ;(
     Pod koniec wieczoru na chwilę dołączyli do nas Pan Mąż Laobeth i ich Synuś, a ja - jak to ja, bez przygód ani rusz, więc Maluchowi zapewne zapadłam w pamięć jako ta pani, która upaprała cały świat jogurtem przeznaczonym na drugie śniadanie w pracy, a który dokończył żywota jako maseczka na dłonie. Kiedy jęczałam, że "oooo maaaatko, moje kable od aparatu", usłyszałam cichy i opanowany głos rozsądku: "Nie załamywuj się" - rady tej udzielił mi dwuletni synek Laobeth. Niniejszym oficjalnie ogłaszam, że od wczoraj te słowa powiększyły mój zbiór maksym na trudne chwile. 
    A skoro już opowiadam o lekcjach życia udzielanych przez dwulatków, to jeszcze wspomnę historię wyznania miłości, którą usłyszała moja Siostrzyczka.
- Ciociu, kocham Cię tak baldzo baldzo, ze kupiłbym Ci wszystko.
- Ja Ciebie też kocham Miłoszku.
- I tes kupiłabyś mi wszystko?
- Wszystko Miłoszku.
- A kupis mi spinga? 

Uczę się zatem zdrowego rozsądku i trudnej sztuki negocjacji od dwulatków :D

PS. Ani Siostra, ani ja nie wiemy czym jest "sping". Może któraś z Was umie rozwiązać tę zagadkę?