środa, 26 października 2011

Mój początek

     Wczoraj  Kasia z filcaków i spółki zaprosiła wszystkie blogerki-rękodzielniczki do przedstawienia  początków naszej działalności. Z chęcią podejmuję temat! Muszę jednak powiedzieć, że wbrew pozorom nie jest łatwo ustalić kiedy ja zaczęłam kombinować w tym zakresie. O ile pamiętam w jednym z postów wspominałam, że umiłowanie do nici, włóczek, mulin i kordonków przechodzi w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Tak misternych i pięknych szydełkowych serwetek jak mojej Babci nie widziałam nigdzie, dopóki nie zajrzałam na Wasze blogi ;). Mama z kolei jest mistrzynią haftowanych obrusów, zazdrostek, podusi i czego kto sobie zażyczył, bo muszę powiedzieć, że w trudnych czasach Mama robiła te cuda na sprzedaż. Oprócz tego szyła i szyje patchworki,  na szydełku i drutach robiła nam ubranka (nawet do komunii miałam piękną szydełkową sukienkę, pelerynkę i torebeczkę a wcześniej miała je moja Siostra). Ogólnie mówiąc Mama umie wszystko, a moja Siostra poszła w jej ślady. Dodatkowo Siostra robi piękną biżuterię, która schodzi na pniu, także nawet niespecjalnie mam się jak pochwalić jej talentem na swoim blogu. Wstęp może przydługi, ale zmierzam do tego, że z takim dziedzictwem nie mogłam skończyć inaczej jak z igłą w ręku, choć przyznaję, że jako najmłodsza latorośl dostałam najmniej z tych talentów, za to zgarnęłam chyba całą niecierpliwość i lenistwo :D Dlatego nigdy nie nauczyłam się pięknie i równiutko szydełkować...
     Pierwsze wspomnienie moich rękodzielniczych zmagań to praca nad haftowaną serwetką - prezentem na Dzień Matki. Razem z moją koleżanką Dianą po lekcjach zaszywałyśmy się u niej w pokoju i z wypiekami na twarzy, a jęzorami na brodzie haftowałyśmy i drżałyśmy czy aby zdążymy na czas. Mama serwetkę ma do dziś i ostatnim razem, kiedy na nią spojrzałam spuchłam z dumy, że taki mały siedmioletni szkrab jakim wtedy byłam takie cacuszko zrobił, ale żeby nie było, spędziłam nad tą serweteczką 2 tygodnie, dzień w dzień.  Tego samego roku zimą złamałam rękę, a żeby załatwić wszystko za jednym pobytem w domu zapadłam jeszcze na świnkę. Mama szukała mi rozrywek wszelakich, między innymi nauczyła mnie robienia na drutach i wtedy powstał najdłuższy, najbardziej ciapaty szalik na świecie, bo dostałam karton włóczkowych resztek i tak siedziałam z drutami dopóki nie wyzdrowiałam. Potem co jakiś czas coś mnie brało, to haft krzyżykowy, to kolejny szaliczek, ale bez szału. Natomiast w ubiegłym roku, mniej więcej o tej porze dopadło mnie jakieś przeziębienie i musiałam zostać kilka dni w domu. Siedząc samotnie w domu znudzona jak mops jakimś zrządzeniem losu na youtube natrafiłam na filmik z hiszpańskim programem na temat filcowania. Cały weekend spędziłam na oglądaniu kolejnych filmów, stron, blogów a w poniedziałek miałam gotowe postanowienie, że i ja będę filcować. Potem zagłębiałam się jeszcze bardziej i z filcowania przerzuciłam się na decoupage, scrapbooking i co tam jeszcze jest. Wszystko w teorii rzecz jasna :D Aż w końcu któregoś dnia odkryłam swoje powołanie, kupiłam kilo mąki, kilo soli i zaczęłam lepić..... Ach coż za potwory powstawały :) Zachowałam kilka na pamiątkę żeby co jakiś czas sprawdzać czy robię postępy czy lepiej dać sobie spokój. Powoli aniołki stawały się mniej potworne, a potem... natknęłam się na wykroje tildowe i inne. Skutkiem tego było gwałtowne pragnienie, aby stać się właścicielką maszyny do szycia. Niestety moje wrodzone skąpstwo nie pozwoliło mi kupić maszyny za 600 zł skoro wiedziałam, że cena promocyjna jest pomniejszona x2. Na szczęście Lidl wyszedł mi na przeciw i tak oto pastwię się nad kawałkami tkanin. Tak to ze mną było, a Wy jak zaczynałyście?

PS. Zapomniałam dodać, że nieoficjalnie matką chrzestną  mojego bloga jest Turkisa, bo jako pierwsza wyciągnęła do mnie przyjazną dłoń i nauczyła jak sobie radzić z tajnikami blogspota :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz